Kolejny raz oglądam „Seks w wielkim mieście”. Nic mnie tak
nie relaksuje jak beztroskie życie singielek w kawiarniach. Ten serial zawsze
skłania mnie do „egzystencjalnych” rozważań. O związkach oczywiście.
Marzy mi się powrót do samego początku. Pierwsze randki jak
z serialu: kolacja z winem, poznawanie się, pierwsze pocałunki. To dziwne, bo zawsze
chciałam wieść nudne życie z tą samą od lat osobą. Stabilizacja. Wiem, to słowo
bardzo na wyrost, bo nigdy nie byłam imprezowiczką i nie zmieniałam partnera co
noc, więc po czym ja bym się miała stabilizować?
Przy „Seksie w wielkim mieście” zawsze zaczynam tęsknić za
moją Siłą Wyższą. Uwielbiam to wspólne gotowanie obiadów, spanie w jednym łóżku
bez żadnych podtekstów, wychodzenie wieczorem po zakupy, a na spacer zawsze w
to samo miejsce nad rzekę. Ale lubię też przy serialu pomarzyć o romantycznych
pierwszych randkach.
Po dłuższym związku już nie potrafię sobie stworzyć takich
banalnych przeżyć. Zamiast pójść do kina, wygodniej zostać w łóżku i obejrzeć
film z popcornem i bezkarnym przytulaniem się. Zamiast wydawać pieniądze na
kolację na mieście, lepiej zjeść kanapki przed komputerem. Przed komputerami
właściwie, bo przecież każdy robi swoje. Ale, kurczę, brakuje mi tego
romantyzmu. Chciałabym czasem włożyć ładną sukienkę i wyjść gdzieś wieczorem.
Chciałabym usłyszeć: „Wejdziesz?”, tak jakby to nie było oczywiste. Naprawdę
potrzebuję do tego kogoś nowego?
A z drugiej strony – przecież jestem w tej lepszej sytuacji.
Nie muszę już przesadnie się starać, żeby zrobić jak najlepsze wrażenie,
zastanawiać się, czy do siebie pasujemy i czy na piątej randce nadal będzie o
czym rozmawiać. Mogę pocałować bez obaw, że jeszcze za wcześnie. Tak, to
zdecydowanie lepsza sytuacja. Pójdziemy do kina, na huśtawki i wreszcie na taką
prawdziwą kolację. Tylko dlaczego ja nawet czerwonego wina nie piję?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz