środa, 5 listopada 2014

Czy Jarosław Kaczyński jest gejem?

A co Cię to obchodzi?
W Polsce 65-letni mężczyzna nie może tak po prostu nie mieć żony. To przecież nienormalne. Musi za tym stać jakiś ważny powód. Jarosław Kaczyński niewątpliwie nie jest księdzem, wyjście może być więc tylko jedno - musi być gejem. Serio? 
Naprawdę nie może być po prostu kawalerem? Może nie znalazł takiej kobiety, jakiej szukał, może żadna go nie zechciała, może nie miał czasu, może jest np. aseksualny, może...? Czy Jarosław Kaczyński jest jedynym starym kawalerem w kraju, że to aż taka atrakcja? 
Wkurza mnie, straszliwie mnie wkurza doszukiwanie się u niego homoseksualizmu. Po co? Żeby udowodnić, że każdy homofob jest kryptogejem i hipokrytą? Że nie może już być Prawdziwym Prawicowym Politykiem i Prawdziwym Polakiem? Najsmutniejsze jest to, że zajmują się tym też środowiska, hm, postępowe. Sugerują to często w formie żartu, no bo przecież to takie zabawne, że mógłby być gejem. Pośmiejmy się z gejów! Serio? 
No i w drugą stronę - dla każdego Prawdziwego Mężczyzny posądzenie o bycie gejem jest bardzo obraźliwe, zawsze trzeba to bardzo szybko sprostować, żeby Święta Męskość nie została nadszarpnięta. 
Czy jest gejem? Nie wiem, nie chcę wiedzieć, co za różnica. Jeśli nie chcemy, żeby Jarosław Kaczyński po wyborach zaglądał nam pod kołdrę, może jemu też tego nie róbmy? 

środa, 29 października 2014

Syndrom sztokholmski, czyli jak polubiłam poseł Pawłowicz

O właśnie, mówię "poseł". Ja - feministka, która bez zająknięcia i chwili wahania zawsze powie "architektka" (a potem zatrzyma się, żeby kolejny raz pozachwycać się zbitką "ktk"). 
A wszystko przez licencjat. Nagle i niespodziewanie skończyłam drugi rok studiów, co oznacza, że trzeba zabrać się za pisanie pracy. Żadne tam wakacje, bo do zrobienia jest sporo. Oczywiście, przez te cztery miesiące głównie się obijałam (a przy okazji przeprowadziłam o kilka przystanków i zrobiłam praktyki), ale udało mi się przebrnąć przez najbardziej mozolną część pisania licencjatu. 
Krok do tyłu - temat. Pomysłów miałam kilka, wygrała poseł Pawłowicz i jej język. Ciekawy, bo kontrowersyjny. Żeby go zbadać, trzeba się na czymś oprzeć. Na wywiadach, które muszę spisać i wrzucić do aneksu na końcu pracy. Kilka wywiadów, konkretnie 6. Zwykle po 20 minut, ale taki jeden na przykład 42, no bo taki charakterystyczny, nie mogłabym go pominąć. Pani poseł lubi mówić jednocześnie z prowadzącym albo innym gościem, więc każdą taką wypowiedź trzeba przesłuchać dziesięć razy, żeby dobrze zrozumieć i zapisać. Każde "dzisiaj" ze trzy razy, bo czy tam jest na pewno "dzisiej", czy tylko mi się wydaje? (Teraz już u każdego słyszę "dzisiej", padło mi na mózg) Więc każdą minutę wywiadu spisuje się jakieś 15 minut, spokojniejszą 10. 6 wywiadów razy 20 minut razy 10 minut, to jest jakieś 20 godzin, w rzeczywistości więcej (około 60 stron mi tego wyszło). W momencie, gdy sporo moich koleżanek jeszcze nie zdecydowało się, o czym będą pisać, ja mam już mojego tematu serdecznie dość. 
Jak miało być? Miałam sobie nad tym siedzieć trochę z pobłażaniem i kręcić głową, co ta posłanka za głupoty opowiada. Jak było? Już przy drugim wywiadzie zaczęli mnie irytować dziennikarze. Jedna pani przekręcała słowa (pani poseł opowiada takie głupoty, że naprawdę nie trzeba manipulować, ona sobie sama wystarczająco szkodzi), druga tak długo dobierała odpowiednie słowa, że panią poseł szlag trafiał (bo dość energiczna jest i zawsze chce bardzo dużo powiedzieć) i sama dopowiadała, trzeci dziennikarz w zasadzie ograniczał się do "yhm" co jakiś czas. Zaczęłam pani poseł po prostu współczuć. Zaczął się mój syndrom sztokholmski. Bezwiednie zaczęłam mówić "poseł", bo już tyle razy słyszałam "poseł, nie posłanka", że zaczęłam węszyć złośliwość u dziennikarzy, którzy zaczynają wywiad od "pani posłanka Krystyna Pawłowicz". Bardziej bawią mnie i irytują prowadzący albo inni goście programów. Niektóre głupoty, które zdarza się pani poseł palnąć, tłumaczę tym, że szybko mówi, używa skrótów myślowych, no różnie bywa. W pewnym momencie nawet wydawało mi się, że większe dyrdymały opowiada dziennikarka TVP Info. 
Na szczęście zachowałam jeszcze resztki rozsądku i tworzę sobie zbiór co ciekawszych "złotych myśli" pani poseł. Takie na przykład: 
ja chcę, żeby Polska była w dobrym stanie, a nie Unia Europejska i nie Niemcy, które pasożytują na Polsce
albo 
jeśli mówimy o zniewagach prezydenta, to o takich możemy mówić tylko w odniesieniu do pana prezydenta Kaczyńskiego.
Prawda, że piękne? Niemniej jednak boję się. ^tygryziolek powiedziała mi pod koniec sierpnia: 
mam taką wizję, że kończysz i zamykają cię w przytulnym ośrodku bez klamek :)
i wydaje mi się to coraz bardziej realne. Trzymajcie kciukasy, żebym nie skończyła jako prawicowa fanatyczka. 

piątek, 17 października 2014

Pół roku z Bobble

To już moja trzecia notka na temat Bobble. Pierwsze wrażenia znajdziecie TU, a recenzję po dwóch miesiącach TU.
Minęło pół roku mojego życia z Bobble. Współpracuje nam się cudownie. Nadal jestem zachwycona.

Przez ten czas zdążyłam zużyć tylko dwa filtry. Wszystko przez Dukę, która częściej ich nie ma, niż ma. Udało mi się dwa razy zamówić je z darmową dostawą, więc teraz mam już zapas na kolejne pół roku. Używanie filtra trochę dłużej niż dwa miesiące nie przeszkadzało mi jakoś specjalnie, ale jednak przy nowym czuć różnicę.
Zdjęcia czerwonego filtra widzieliście TU. Teraz czas na żółty.







Muszę przyznać, że tym byłam zachwycona, bo prawie wcale się nie niszczył. Czerwony bardzo szybko przecierał się na biało, a ten wcale. Teraz mam biały i podejrzewam, że pod tym względem będzie jeszcze lepszy, ale ja jednak wolę bardziej kontrastowe kolory. Po dwóch miesiącach filtr wygląda prawie jak nowy.
Gorzej z samą butelką. Po sześciu miesiącach jest już mocno zniszczona. Za porysowany środek prawdopodobnie odpowiada moja szczotka do mycia butelek (nie wyobrażam sobie, że mogłabym jej nie używać!), ale to zewnętrzne uszkodzenia są bardziej widoczne. Niestety, nie może być inaczej, jeśli prawie codziennie noszę ją w torebce.

 

Pewnie przy kolejnej wymianie filtra zmienię butelkę na nową i będę tak robić mniej więcej co pół roku. W takim przypadku miesięczny koszt to 18 zł. Może troszkę mniej, bo nie wymieniam filtra idealnie co do dnia, tylko troszeczkę przeciągam.
Jeszcze kilka kwestii pobocznych. Przy pierwszym filtrze skarżyłam się na trudności z otwieraniem. Bardzo często musiałam pomagać sobie zębami. Przy żółtym już nie miałam z tym problemu, a biały chodzi mi tak lekko, że nie mogę się nadziwić.
Za to przy żółtym pojawił się problem z przeciekaniem. Z zamkniętego filtra (bez osłonki) często wydobywała się jeszcze kropelka wody. Przy czerwonym filtrze nie miałam z tym problemu, teraz przy białym też nie.

Nawyki


Moje zmieniły się radykalnie. Woda jest pod ręką, więc co jakiś czas ją popijam. Zastanawiam się tylko, czy zbyt duże nawodnienie nie odbije się negatywnie na moich nerkach. W Internecie znajduję, niestety, sprzeczne informacje. Nie piję jakoś bardzo dużo, wszystkich płynów pewnie z 1,5l dziennie (samej wody maksymalnie 0,75l), ale widzę, że dla mojego człowieka to jest sporo, więc staram się ograniczać wodę.

O sklepach


Bobble pojawiła się na Agito, z czego bardzo się cieszę. Standardowa za 49 zł, większa i sportowa za 59 zł. Mają ją w stałym asortymencie, w przeciwieństwie do Duki. Za to, niestety, wymiennych filtrów nie mają wcale.
Duka to temat rzeka. Filtry ze strony znikają bardzo szybko. W Poznaniu pojawiły się w jednym ze sklepów w sierpniu, też bardzo szybko zniknęły. Wybór kolorystyczny jest bardzo mały: od lipca tylko czarny, żółty i biały. Teraz już tylko biały, a i ten pewnie wkrótce zniknie. Monopolista.

Zastępstwo


Latem wypatrzyłam w Tesco (w dziele kuchennym, obok kubków termicznych) zastępstwo dla Bobble: butelkę On The Move firmy Aqua Optima. Jest większa o 100 ml od Bobble (czyli ma 650 ml), trochę wyższa, dużo tańsza (jeśli dobrze pamiętam, kosztowała około 20-25 zł. W podobnej cenie były też dwa filtry) i, przepraszam bardzo, koszmarnie brzydka. Myślę, że to może być dobra alternatywa, jeśli komuś nie przeszkadza jej wygląd. Prawdopodobnie pozostanie w stałej ofercie Tesco.
http://www.aqua-optima.com


Cóż mi pozostaje, tylko serdecznie polecić Bobble. Kolejny odcinek za kilka miesięcy :)


PS. To nie jest post sponsorowany. A szkoda. 

niedziela, 7 września 2014

Książki, które zmieniły moje życie

Zawsze myślałam, że takich nie mam. Żadna książka nie wywróciła mojego życia do góry nogami. Gdybym nie przeczytała tych z listy, pewnie inaczej doszłabym do tego, co sprawiły. Będzie bez nadęcia. Wręcz przeciwnie - powinnam się wstydzić większości z nich. Nie wprowadziły żadnych gwałtownych zmian, raczej drobiazgi. Większość przeczytałam, gdy miałam jakieś 15 lat. Niemniej jednak coś tam w moim życiu ruszyły do przodu.
1. Meg Cabot, Pamiętnik Księżniczki. Sprawiła, że zaczęłam czytać. Zachłannie i z pasją.
2. Jerzy Pilch, Moje pierwsze samobójstwo. Pierwsza "dorosła" książka w moim życiu. Miałam 13 lat i zmierzałam w bardzo dobrą stronę.
Czytanie Gretkowskiej to wstyd, prawda? To proszę zamknąć oczy, bo będzie, oj będzie wstydliwie.
3. Manuela Gretkowska, Obywatelka. 2008 rok. Początek mojej pasji do polityki i (pardon!) uwielbienia dla Gretkowskiej.
4. Manuela Gretkowska, Kobieta i mężczyźni. Między innymi dzięki niej zostałam Klarą.
5. Manuela Gretkowska, Namiętnik. Bo seks też jest ważny.
6. Manuela Gretkowska, Trans. Bardzo mocna książka. W moim życiu ważna głównie jako przedmiot, który stał się relikwią, bo trafiła w ręce kogoś bardzo wyjątkowego.
Tak, lubię Gretkowską. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie wyda kolejną książkę. Rozpalała moją nastoletnią wyobraźnię i jeszcze nie znalazłam nikogo, czyje sceny erotyczne byłyby bardziej w moim guście. A może po prostu mi ten gust ukształtowała?
7. Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora, Listy na wyczerpanym papierze. Piękna historia miłości. Gdzie bym teraz była, gdybym dzięki tej książce nie dowiedziała się o Jeremim Przyborze?
8. Eliza Orzeszkowa, Marta. Ależ byłam wstrząśnięta i zapalona! Orzeszkowa, ta od "Nad Niemnem", napisała taką feministyczną książkę. Okej, wiedziałam, że była feministką, ale nie spodziewałam się, że to będzie takie aktualne i że może mi się tak spodobać książka z pozytywizmu. Gdy po kilku latach czytałam ją drugi raz, nastoletni entuzjazm opadł, ale nadal darzę ją ogromną sympatią.
9. Antoni Libera, Madame. Bałam się ją przeczytać. Długo czekałam na odpowiedni moment, bo wiedziałam, że ładunek emocjonalny będzie ogromny. Przeczytałam i nie rzuciłam wszystkiego w poszukiwaniu mojego odpowiednika Madame, więc chyba moment był odpowiedni ;)
10. Gustaw Flaubert, Pani Bovary. Bo trzeba wybrać też coś bardziej nadętego ;) Po prostu wszystko mi się kojarzy z Panią Bovary i nie wiem, jak można żyć, jeśli się jej nie zna. (Wierzę w inteligencję moich nieistniejących czytelników, ale na wszelki wypadek zaznaczę, że żartuję i zdaję sobie sprawę, że jakieś 7 miliardów ludzi obywa się bez tej książki. Ja też radziłabym sobie znakomicie, tylko nieco gorzej wypadłabym na pewnym egzaminie)

niedziela, 31 sierpnia 2014

Komisje

Sześć lat temu byłam zachwycona nazwą komisji ds. nacisków. Brzmiała tak: 
Komisja Śledcza do zbadania sprawy zarzutu nielegalnego wywierania wpływu przez członków Rady Ministrów, Komendanta Głównego Policji, Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, na funkcjonariuszy Policji, Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prokuratorów i osoby pełniące funkcje w organach wymiaru sprawiedliwości w celu wymuszenia przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków.
Teraz powoływana jest do życia komisja ds. likwidacji WSI:
Komisja Śledcza w celu zbadania okoliczności, jakie towarzyszyły powstaniu projektu ustawy o likwidacji WSI i weryfikacji ich kadr, powstaniu i publikacji "Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI oraz wojskowych jednostek organizacyjnych realizujących zadania w zakresie wywiadu i kontrwywiadu wojskowego przed wejściem w życie ustawy z dnia 9 lipca 2003 roku o Wojskowych Służbach Informacyjnych w zakresie określonym w art. 67 ust. 1 pkt 1-10 ustawy z dnia 9 czerwca 2006 roku "Przepisy wprowadzające ustawę o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego oraz ustawę o służbie funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służby Wywiadu Wojskowego" oraz o innych działaniach wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej", zbadania okoliczności weryfikacji kadr WSI przez Komisję Weryfikacyjną w okresie od 21 lipca 2006 r. do 30 czerwca 2008 r. oraz skutków tych działań, jak również zbadania przyczyn umorzenia śledztwa o sygnaturze Ap V Ds. 49/09 prowadzonego przez Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie w związku z wynikami śledztw prowadzonych przez prokuratury wojskowe i rozstrzygnięciami sądów cywilnych, w aspekcie zagrożenia bezpieczeństwa Rzeczypospolitej Polskiej.
Jestem pełna podziwu i czekam na więcej.

piątek, 1 sierpnia 2014

50 pierwszych randek


Kolejny raz oglądam „Seks w wielkim mieście”. Nic mnie tak nie relaksuje jak beztroskie życie singielek w kawiarniach. Ten serial zawsze skłania mnie do „egzystencjalnych” rozważań. O związkach oczywiście.
Marzy mi się powrót do samego początku. Pierwsze randki jak z serialu: kolacja z winem, poznawanie się, pierwsze pocałunki. To dziwne, bo zawsze chciałam wieść nudne życie z tą samą od lat osobą. Stabilizacja. Wiem, to słowo bardzo na wyrost, bo nigdy nie byłam imprezowiczką i nie zmieniałam partnera co noc, więc po czym ja bym się miała stabilizować?
Przy „Seksie w wielkim mieście” zawsze zaczynam tęsknić za moją Siłą Wyższą. Uwielbiam to wspólne gotowanie obiadów, spanie w jednym łóżku bez żadnych podtekstów, wychodzenie wieczorem po zakupy, a na spacer zawsze w to samo miejsce nad rzekę. Ale lubię też przy serialu pomarzyć o romantycznych pierwszych randkach.
Po dłuższym związku już nie potrafię sobie stworzyć takich banalnych przeżyć. Zamiast pójść do kina, wygodniej zostać w łóżku i obejrzeć film z popcornem i bezkarnym przytulaniem się. Zamiast wydawać pieniądze na kolację na mieście, lepiej zjeść kanapki przed komputerem. Przed komputerami właściwie, bo przecież każdy robi swoje. Ale, kurczę, brakuje mi tego romantyzmu. Chciałabym czasem włożyć ładną sukienkę i wyjść gdzieś wieczorem. Chciałabym usłyszeć: „Wejdziesz?”, tak jakby to nie było oczywiste. Naprawdę potrzebuję do tego kogoś nowego?
A z drugiej strony – przecież jestem w tej lepszej sytuacji. Nie muszę już przesadnie się starać, żeby zrobić jak najlepsze wrażenie, zastanawiać się, czy do siebie pasujemy i czy na piątej randce nadal będzie o czym rozmawiać. Mogę pocałować bez obaw, że jeszcze za wcześnie. Tak, to zdecydowanie lepsza sytuacja. Pójdziemy do kina, na huśtawki i wreszcie na taką prawdziwą kolację. Tylko dlaczego ja nawet czerwonego wina nie piję?

sobota, 14 czerwca 2014

Butelka Bobble po dwóch miesiącach

Mijają dwa miesiące, odkąd używam butelki Bobble (moje pierwsze wrażenia TUTAJ). Nadal jestem zachwycona. Wygoda jest niesamowita, zwłaszcza latem, gdy pije się zdecydowanie więcej wody. Przechodzę do rzeczy: wady i zalety. 

Zalety

Mam tę butelkę zawsze przy sobie i mogę nalać wody wszędzie. Nie martwię się, że mi zabraknie i będę umierać z pragnienia. Zabieram ze sobą na drogę tylko połowę butelki (przez co moja torba bez dna jest trochę lżejsza) i dolewam, gdy mi się skończy. 
Piję więcej. Zdecydowanie więcej. Po prostu lubię z niej pić i jest zawsze pod ręką. 
Brzydko się podśmiechuję, gdy widzę ludzi dźwigających pakiety wody mineralnej ;)

Wady

Hałas. Gdy się napiję i odłożę otwartą butelkę, piszczy. Głośno, długo, czasem po dłuższym czasie. Irytuje mnie to i nie pozwala napić się np. w czasie wykładu. Jest na to pewien sposób - trzeba od razu zamknąć butelkę, żeby nie mogła odessać powietrza(?). Nie sądzę jednak, żeby to było dla niej zdrowe. Jest jeszcze jeden powód, dla którego wolę jej nie zamykać...
... często bardzo trudno ją otworzyć. Gdy jest mokra albo mam wilgotne czy spocone ręce, to jest prawie niemożliwe. Da się, oczywiście że się da, tyle że zębami. No nie jest to łatwe, przyjemne ani zdrowe dla mojej szczęki nie tak dawno wyjętej z aparatu ortodontycznego. 
Butelka się niszczy. Mocno i szybko. Moja jest już bardzo porysowana (była już po pierwszych dniach, ale nie aż tak). [zdjęcia zrobione tosterem, przepraszam bardzo] 
Szybko porysował mi się też "dzióbek", od picia i otwierania zębami. Po dwóch miesiącach go wymienię, ale myślę, że zniszczył się trochę za szybko.  Po trzech tygodniach wyglądał tak:

A po dwóch miesiącach tak:

Zniszczenia na butelce nie przeszkadzają mi zbyt mocno, bo widać je dopiero po przyjrzeniu się. Postronny obserwator ich nie zauważy. 
Ludzie dziwnie na mnie patrzą, gdy nalewam sobie wody w uczelnianej toalecie. Właśnie - tu, w starym budynku, widzę różnicę w smaku. Jest trochę gorsza, ale da się to przeżyć (ważne żeby nalewać zimnej. Ta jest zdecydowanie smaczniejsza). Ta nalewana w mieszkaniu smakuje po prostu jak woda. Trochę inaczej niż mineralna, ale szybko się przyzwyczaiłam. Odczuwam jeszcze różnicę, gdy jadę do domu rodzinnego. Tam woda jest pyszna! 
Mycie. Nie wiem, czy to jest wada. Po prostu trzeba się codziennie wieczorem ruszyć, umyć ją (zwykła szczotka do mycia butelek sprawdza się świetnie) i odstawić do wyschnięcia. 
Filtry. To mnie zirytowało najbardziej. Odpowiednio wcześniej zaczęłam interesować się wymianą filtra. Duka zawiodła na całej linii. Kupowałam butelkę w połowie kwietnia. Już wtedy w obu poznańskich sklepach nie mieli filtrów. Po dwóch miesiącach sytuacja się nie zmieniła. Obiecują, że będą, tylko nie wiadomo kiedy. Za dwa dni (nie, nie było), pod koniec miesiąca albo kiedyś. Wczoraj pojawiła się iskierka nadziei - filtry są już w sklepie internetowym. Tutaj kolejna niespodzianka od Duki - brak dostawy do salonów. Oni sobie chyba żartują. Mają darmową dostawę do salonów, owszem, ale dotyczy ona tylko towarów, które już w nich są. Po prostu śmieszne. 15 zł za kuriera to trochę dużo, więc jeszcze poczekam, z nadzieją, że jednak dotrą. Oczywiście, szukałam innych dostawców. W Polsce żaden inny sklep (internetowy czy stacjonarny) nie ma Bobble w ofercie. Oficjalna strona (polska ma ponaddwumiesięczną przerwę techniczną) nie wysyła do Polski, pozostał więc Amazon. W polskiej  Duce jeden filtr kosztuje 30 zł. W Amazonie za dwa w Niemczech zapłacę 64,50 zł (nie licząc wysyłki), w UK (z przesyłką) co najmniej 85 zł, w USA tylko 30 zł, ale za przesyłkę już 52 zł (sic!). Czuję się więc skazana na Dukę (i mocno rozczarowana Amazonem, który płyty, książki i filmy wysyła zdecydowanie taniej).

Rozpisałam się na temat wad, ale one nie zmieniają faktu, że butelka jest świetna i na pewno będę jej jeszcze długo używać. Ze względu na zniszczenia, pewnie będę kupowała nową mniej więcej co 4 miesiące. 
Ach, jeszcze wrócę do dwóch kwestii poruszanych dwa miesiące temu. Obcy ludzie nie zaczepiają. Tylko raz znajomi zapytali mnie, co to jest. Za to Bobble wzbudza ciekawość, gdy komuś o niej opowiadam. Do "prędkości picia" szybko się przyzwyczaiłam. Nie jest to błyskawiczne picie z butelki bez dzióbka, ale nie przeszkadza mi to. 
Po dwóch miesiącach zdecydowanie mogę polecić Bobble. Chyba najlepszym dowodem na moje zadowolenie jest fakt, że chce mi się biegać za filtrem. Myślę, że do tematu Bobble jeszcze wrócę. Po to, żeby zmienić zdanie albo właśnie potwierdzić je po jeszcze dłuższym czasie. 

niedziela, 27 kwietnia 2014

Sprzedawcy nie lubią neutralnych komentarzy

Dzisiaj się pośmiejemy. Musiałam, po prostu musiałam to opisać, bo to się nadaje nawet na jakiś wykop. Będzie dużo czytania, przepraszam, ale nie chcę niczego pomijać.
Pewnego pięknego dnia, przechodząc przez ulicę, prawie zderzyłam się z jakąś dziewczyną idącą z naprzeciwka. Coś pociągnęło z dużą siłą, dlatego zaskoczone patrzyłyśmy na siebie, czy na pewno jesteśmy całe. My byłyśmy, moje słuchawki nie. Zaczepiłam się kablem o guzik tej dziewczyny i pociągnęłyśmy tak mocno, że wyrwałyśmy 5 cm kabli. Cierpiałam straszliwie, bo żyć nie mogę bez słuchawek, ale cóż zrobić. Następnego dnia zamówiłam na Allegro nowe. Mogłabym pójść do sklepu, jak zwierzę, ale zapłaciłabym 3 razy więcej. Każdy dzień bez słuchawek jest dla mnie katorgą, dlatego wybrałam przesyłkę priorytetową i poszłam do najbliższego supermarketu po najtańsze słuchawki, takie awaryjne, na przeczekanie (bardzo ciekawe doświadczenie, bo przez słuchawki za 4 zł słyszy się zupełnie inną muzykę). Tydzień później zaczęłam się nieco niepokoić, bo ani listonosza, ani awizo nie było. Słuchawki zamówione 26.03 dotarły dopiero 7.04. Stempel pocztowy na kopercie mówił, że zostały nadane 4.04. Nieco się zirytowałam i zaczęłam zastanawiać, czy nie powinnam za takie opóźnienie wystawić neutralnego komentarza. Jestem grzeczną dziewczynką, więc nie byłam pewna, czy powinnam. Zapytałam o zdanie znajomych, którzy nie są tak nieśmiali jak ja. Jednogłośnie stwierdzili, że neutral to jest najlepszy komentarz, jaki mogłabym dać w takiej sytuacji, być może należy się nawet negatyw. Utwierdzona w przekonaniu o słuszności mojej oceny wystawiłam taki komentarz (przepraszam, nie będzie skrina, bo blogspot nie współpracuje)
"Towar w porządku, gorzej z wysyłką. Zapłaciłam zaraz po zamówieniu - 26.03, a wysłano (priorytet) dopiero 1,5 tygodnia później (data stempla pocztowego - 04.04). Nie jest to wina poczty, bo dotarł już w następny dzień roboczy."
[Odpowiedź z : 11 kwi 2014, 22:31 ] "Przesyłka została wysłana po otrzymaniu wpłaty."
Neutralny, w dodatku zasłużony, komentarz to jeszcze nie koniec świata, prawda? Ale nie dla tego sprzedawcy!
Najpierw pan zadzwonił do mnie o 11:30. Idealna godzina, prawda? O tej porze nikt nie pracuje/studiuje/whatever (godzina jest chyba znacząca, pan dzwoni do mnie w każdy dzień powszedni, zawsze o 11:30. Jeszcze się nigdy nie dodzwonił, ale przez 2 tygodnie mu to nie przeszkadzało). Potem dostałam szalenie błyskotliwy i rzeczowy komentarz NEGATYWNY w odpowiedzi (właściwie dwa, bo kupowałam słuchawki i etui na telefon, w jednej przesyłce)
"STUPROCENTOWY NEGATYWNY KOMENTARZ! NIE POLECAM! UWAŻAJCIE NA TEGO ALLEGROWICZA! SAME PROBLEMY!"
"ZASŁUZONY NEGATYW! TAKICH ALLEGROWICZÓW NIE POWINNO BYĆ NA ALLEGRO! NIE POLECAM! OMIJAĆ!"
Ubawiłam się po pachy, nieświadoma, że to dopiero początek. Poczytałam trochę o polityce Allegro. Nie można unieważnić tylko jednego komentarza, zawsze trzeba jednocześnie komentarze sprzedawcy i kupującego. Dodatkowo Allegro nie miesza się do komentarzy i ma gdzieś to, że ktoś wystawia je niesprawiedliwie. No to nie dziwię się, że wystawiają niezasłużone negatywy za zasłużone neutrale/negatywy. Kupujący raczej nie lubią mieć niesprawiedliwie wystawionych negatywów na swojej stronie, więc chętniej zgadzają się na unieważnienia. Niestety, nie ze mną takie numery, wolę mieć negatywy niż wybielać tego sprzedawcę. Niech sobie następni klienci poczytają.
Sprzedawca rozpoczął też spór, w którym miał jakby inny ton niż w komentarzach.
Nie wiem, jakie rozwiązanie miałam zaproponować, pan raczej nie potrafi cofać czasu, żeby nadać przesyłkę wcześniej. Skoro stwierdził w odpowiedzi na mój komentarz, że wysłał przesyłkę po wpłacie (ha ha ha, no pewnie, że po. Tylko że 1,5 tygodnia po), dałam mu jeszcze możliwość wyjaśnienia sytuacji. Monitoring przesyłek Poczty Polskiej działa znakomicie, więc nie było możliwości pomyłki, ale dobrze, niech mu będzie.

Potem przez chwilę się ponudziłam, bo gadanie do słupa mało mnie bawi.



 Sprzedawca nadal dzwonił codziennie o 11:30. Ja nadal miałam w tych godzinach zajęcia, więc nie odbierałam (zresztą wolę mieć jednak wszystko na piśmie).
I teraz kluczowy moment tej notki. Uśmiejecie się na pewno, bo pan ma niesamowitą wyobraźnię.
Znacie tę legendę o złej Poczcie Polskiej, która gubi wszystkie nierejestrowane przesyłki wysłane przez sprzedawców z Allegro? Te wysłane przeze mnie trafiają w trzy dni nawet do Turcji, a z Allegro rozkradane są wszystkie bez wyjątków. Niesamowity pech. Od dawna już nie wybieram takich przesyłek, bo nie sądzę, żeby były w ogóle wysyłane. Tutaj pan postanowił tę legendę wykorzystać. Gdyby to wszystko było prawdą, sprzedawca byłby godny podziwu, że sam zorientował się, że źle wysłał i nawet bez pytania o to, czy przesyłka doszła, wysłał nową. Buahaha, nope. Są jakieś granice przyzwoitości we wciskaniu ludziom kitu. Bardzo trudno było mi powstrzymać się od ironii, pozwoliłam sobie tylko na leciutką: 
Pan jeszcze dzwonił kilka razy, w czwartek przestał. Łudzę się, że dotarło do niego, że mu nie uwierzyłam i traci czas. Trochę mnie dziwi to, że mu się chciało tak długo się w to bawić. Przecież neutralny komentarz to nic strasznego.
Ubawiłam się trochę przy panu, ale po 10 dniach już mi się ta korespondencja nieco znudziła. Mam nadzieję, że ciąg dalszy nie nastąpi (ale obiecuję dalszą relację, w przypadku kolejnych maili). 

21 maja 2014 r. 
Pan nadal dzwoni. Ostatnio miał kilkudniową przerwę, ale potem wrócił do codziennych telefonów. Raz się spóźnia 18 minut, innym razem dzwoni 8 minut za wcześnie. Skandal, prawda? 
No, to jak zablokować numer i co by panu ewentualnie groziło za nękanie? Jeszcze mnie to bawi, ale pewnie niedługo się znudzę. 

środa, 16 kwietnia 2014

Butelka Bobble - pierwsze wrażenia i oczekiwania

Przyznaję, jestem gadżeciarą. O butelce Bobble słyszałam już jakiś czas temu, ale ta idea jakoś mnie nie porwała. Ponownie trafiłam na nią jakieś dwa tygodnie temu i wpadłam po uszy.
waterbobble.com
Bobble to po prostu butelka, która filtruje wodę. Nic specjalnego, prawda? Mnie przekonała myśl, że będę mogła ją napełnić WSZĘDZIE, zwykłą kranówką. Zabieram na uczelnię pustą butelkę i mam przez cały dzień tyle wody, ile potrzebuję. Piękna perspektywa. Do tej pory piłam bardzo mało wody, bo nie chciało mi się nosić butelek z supermarketu. 1,5-litrowa butelka wystarczała mi na tydzień. Lekka przesada, prawda? Dlatego pomyślałam, że Bobble to coś dla mnie.
Trochę się pojarałam, a przy najbliższej okazji poszłam do sklepu DUKA, żeby pomacać butelki na żywo. Tu już był taki zachwyt, że tydzień później nie wytrzymałam i stałam się szczęśliwą posiadaczką butelki Bobble z czerwonym filtrem. Wybrałam pojemność 550 ml, chociaż kusiła mnie też 380 (niestety, nie była dostępna w moim mieście). Kosztowała mnie 49 zł.
Nie będę udawać, że jestem specjalistką od filtrowania wody. Możecie poczytać o tym gdzieś indziej. Wspomnę tylko, że Bobble używa filtru węglowego. Starcza na 2 miesiące albo 150 litrów wody. Koszt filtra to 30 zł.

Obawy


Najbardziej boję się tego, że butelka szybko się zniszczy. Porysuje się od noszenia w torebce, będzie wyglądała mało estetycznie. Nie chciałabym kupować całej nowej co dwa miesiące, bo to jednak dodatkowe 20 zł do 30 zł za filtr.
Kolejna obawa to mycie. Niestety, zmywarka nie wchodzi w grę (bardzo mnie to boli, chciałam wrzucać chociaż co kilka tygodni). Czytałam o tym, że w środku butelki może pojawić się mało estetyczny osad. Od razu kupiłam więc zwykłą szczotkę do mycia dziecięcych butelek. Mam nadzieję, że nie porysuje mi butelki od środka.

Moje pierwsze wrażenia (po ledwie dwóch dniach użytkowania)


Pierwszy był oczywiście zachwyt ;) Potem byłam już nieco bardziej sceptyczna. Jak dla mnie, woda leci za wolno. Wolałabym się szybko napić niż ciumkać przez dziubek. Co do smaku - nie ma szału. Coś pomiędzy mineralną a kranówką. Butelka przeżyła ze mną zaledwie jeden dzień na uczelni i już jest trochę porysowana. Nie napawa mnie to optymizmem. Butelka wzbudza zainteresowanie. Gdy tylko wyciągnęłam ją na korytarzu uczelni, spotkałam się z pytaniami, co to jest.
Butelka spełnia swoją podstawową funkcję. Sprawia, że mogę pić, ile wody zechcę i faktycznie robię to zdecydowanie częściej. Mam nadzieję, że to nie jest tylko pierwszy zachwyt nad nowym gadżetem.

Na razie jestem zadowolona, ale oczywiście nie jestem w stanie konstruktywnie się wypowiedzieć po tak krótkim czasie. Recenzji po dłuższym użytkowaniu jest w internecie bardzo mało, dlatego za dwa miesiące możecie się spodziewać mojej opinii.

środa, 2 kwietnia 2014

Krystyna Janda ma dosyć kontaktu z rzeczywistością

Powinnam już spać albo chociaż uczyć się niemieckich słówek, ale niestety, w internecie znowu ktoś nie ma racji. Dzisiaj nie ma jej Krystyna Janda. Aktorka, którą zawsze uważałam za bardzo femi. Weszła w skład Rady Programowej Kongresu Kobiet, popierała powstającą Partię Kobiet. Aż tu nagle... na jej blogu pojawiła się taka oto notka. Krystyna Janda oburza się na mężczyzn, że taaacy niewychowani. Najpierw dostało się panu, który śmiał nie pomóc jej przy wkładaniu walizki na półkę pociągu. Tłumaczył się chorym kręgosłupem, taki bezczelny. Następny był pan, który zwrócił aktorce uwagę, że coś jej wypadło, ale nie podniósł tego! Kolejny mężczyzna ukradł jej taksówkę. Szli razem, ale pan był pierwszy i, biedak, nie domyślił się, komu się ta taksówka należy. No przecież nie mężczyźnie. To jeszcze nie koniec horroru pani Jandy. W tramwaju zupełnie nikt nie ustąpił jej miejsca. Wyobrażacie to sobie? Fragmentu o tym, jak to wnuczek koleżanki nie chciał zrezygnować z bajki na dobranoc, pomimo wizyty znanej aktorki, chyba nawet nie chce mi się komentować. Krystyna Janda wyciąga z tego pasma nieszczęść wniosek, że wszystkiemu winne jest wychowanie. Matki rozpieszczają swoich synów, dlatego gdy dorosną, nie przychodzi im do głowy, że powinni być szarmanccy.
No to jeszcze raz, po kolei. Mamy 2014 rok. Mężczyźni nie mają obowiązku usługiwać kobietom, ani odwrotnie.
To naprawdę nie jest oczywiste? Nie rozumiem, zupełnie nie rozumiem, jak można opowiadać się za równouprawnieniem, a jednocześnie wymagać przepuszczania w drzwiach, ustępowania miejsca i buk wie czego jeszcze. Oczywiście nie ma sensu przechodzić ze skrajności w skrajność i oburzać się na tych przepuszczających i wyrażających chęć pomocy. To miłe z ich strony i, przepraszam bardzo, nawet nie wynika z płci. Równie często spotykam się z taką szarmanckością wśród kobiet. Jeśli ktoś chce mi pomóc z wrzuceniem walizki na górną półkę, bardzo się cieszę i dziękuję, choć zdążę już sama sobie z tym poradzić, zanim chęć zostanie wyrażona. Gdy ktoś sobie nie radzi, można poprosić o pomoc, ale nie jest ona obligatoryjna, no błagam. Ten pan naprawdę mógł mieć chory kręgosłup albo mogło mu się po prostu nie chcieć, jest tylko człowiekiem. Aktorce pomogła inna kobieta. To straszne, gender się panoszy po polskich pociągach! Nikt od tego nie umarł, walizki zostały włożone na półkę i zdjęte bez uszczerbku na niczyim zdrowiu.
Mężczyznom stawia się absurdalne wymagania, które zostały nam po czasach, gdy kobiety były słabiutkie i delikatne. Już nie są. Włożenie walizki na półkę to naprawdę nie jest zadanie wymagające udziału strongmana. Przeciętna kobieta poradzi sobie bez trudu. W tramwaju usiąść chce każdy. Każdy jest zmęczony, źle się czuje albo po prostu zapłacił za bilet i uważa, że miejsce mu się należy. Któregoś dnia siedziałam sobie zaczytana w tramwaju, nie zauważyłam wchodzącej starszej pani. Kobieta bez żadnych pretensji zapytała, czy mogłaby usiąść. Ustąpiłam jej miejsca z ogromną przyjemnością. Bez roszczeniowej postawy będzie nam wszystkim łatwiej, po prostu.
(Tak, wiem, mój brat jeździł tramwajami  ze złamaną nogą, z kulami. Nie ustępował zupełnie nikt. Ale to druga skrajność. Kobieta w średnim wieku to jeszcze nie to samo, co niepełnosprawny, kobieta w ciąży czy starsza osoba)
Jeszcze kwestia wychowania. Podpisuję się pod tym obiema rękami - matki są nadopiekuńcze. Sto razy większym problemem jest jednak to, że chłopcy nie mają żadnych obowiązków domowych, w przeciwieństwie do dziewczynek. Równość w sprzątaniu i gotowaniu jest nam bardziej potrzebna niż przepuszczanie w drzwiach.
(Polecam również komentarze do artykułu. Tam z kolei wszystkiemu winne są feministki, bo nie pozwalają się przepuszczać w drzwiach. Zieeew.)

sobota, 1 marca 2014

Jesteśmy lepsi

Filologia klasyczna? Teatrologia? Filmoznawstwo? Borze, co oni będą po tym robić? Takie nieprzyszłościowe kierunki!
Ja to co innego! Po filologii polskiej jest tyle możliwości (jeśli akurat znajdzie się miejsce): dziennikarzenie, redaktorzenie, bibliotekarstwo, copywriting, (dla wybitnych) twórczość artystyczna, w ostateczności nauczycielstwo. A po takiej filologii klasycznej? W ilu szkołach jeszcze ktokolwiek uczy się łaciny czy greki?
Naprawdę? Jestem świadoma beznadziejności rynku pracy i fatalnej sytuacji polonistów. Nieustający strach, że nie mam szans na nic, czasem nieświadomie zagłuszam poczuciem, że i tak wybrałam lepiej niż "oni". Po moim kierunku jest chociaż kilka (więcej!) teoretycznych dróg, a u nich to już totalna beznadzieja...
Dlaczego zawsze musimy czuć się od kogoś lepsi? Wszyscy będziemy tak samo bezrobotni: po polonistyce, teatrologii, prawie, ochronie środowiska czy matematyce. Tylko jedni spędzą 3-5 lat na studiach, które ich interesują, a inni będą się karmić złudzeniami, że po tej cholernej ekonomii / matematyce / zarządzaniu /  prawie na pewno dostaną pracę i będą ustawieni na całe życie. Najlepsza droga to oczywiście ta bez studiów, ze zdobywaniem doświadczenia już od przedszkola. Nic, tylko rzucić się z mostu zaraz po odebraniu dyplomu. No bo cóż innego pozostało? Pośrednia śmierć przez drugie, politechniczne studia? Z nadzieją, że ktoś jednak zechce inżyniera? Tylko po co komu takie życie?
Albo podnoszenie się na duchu myśleniem, że ci po bezpieczeństwie wewnętrznym to mają jeszcze gorzej. No i desperackie główkowanie nad genialnym serwisem internetowym, który zrewolucjonizuje świat i zarobi miliony. Albo chociaż wystarczy na życie i kilkanaście książek rocznie.

czwartek, 27 lutego 2014

… dodała wydarzenie z życia


Skończyłam nie tak dawno 20 lat. Dla mnie malutko, tylko troszeczkę ponad nastoletniość. Moi znajomi ze szkoły/studiów/znikąd też skończyli, nawet 21,  i uznali, że są taaacy dorośli. Nastała więc istna plaga zaręczyn. Znaczne nasilenie odnotowałam latem, w okolicach walentynek kolejne. Przede wszystkim moje koleżanki ze studiów, ale nie tylko, hurtem aktualizują sobie statusy związku na facebooku. No i niech się zaręczają, kto bogatemu zabroni marnować(?) sobie życie za młodu.
Któregoś dnia byłam na tyle głupia, że zapytałam dwie dziewczyny, które zaręczyły się tydzień i pół roku wcześniej, czy już jakieś terminy planują. Wybaczcie moje faux pas, ale naprawdę myślałam, że ludzie zaręczają się po to, żeby w bliższej czy nieco dalszej przyszłości wziąć ślub. Zapytane dziewczyny były zupełnie szczerze zaskoczone. Odpowiedziały, że „może za dwa lata pomyślą” i że nikt tak nie robi, żeby po zaręczynach zaraz ślub planować.
#jestem-stara-i-mam-za-złe, mnie się nikt nie oświadczył i też chciałabym mieć z kim rozliczać PITa, dlatego marudzę, wiem.
Nie rozumiem, po co się zaręczać, jeśli zakłada się, że ślub będzie „kiedyś”. Co to wtedy zmienia poza pierścionkiem na palcu? Wiem, to taaakie romantyczne: zachód słońca nad Bałtykiem i wtedy facet pada na kolana, i mówi, że chciałby spędzić z Tobą całe życie (serio, kobieta dowiaduje się o tym dopiero w takiej sytuacji?).  W świecie, w którym do tej pory żyłam, ludzie zaręczali się i wtedy zaczynali ogarniać cały pierdolnik związany ze ślubem: termin, sukienka, sala… Nawet jeśli uroczystość miała się odbyć za trzy lata.
Mam wrażenie, że zaręczyny stały się modne. Zmieniamy status na facebooku, będą lajeczki! No i to taki wyższy level związku. To nie mój chłopak, to narzeczony! Dziwnym trafem ten facet zwykle ma kilka lat więcej. Czy po magicznej 25-tce wypada jeszcze mieć dziewczynę, a nie narzeczoną?
Oczywiście dorośli ludzie mogą się zaręczać, kiedy tylko chcą, nie zamierzam im zabraniać. Ja nadal jestem zaskoczona (i nieco mnie to bawi), nawet przy dziesiątej osobie zmieniającej status. Myślałam, że #ta-dzisiejsza-młodzież żyje na kocią łapę przez 30 lat, a tu bum, zaręczyny tuż po 20-tce. Chyba mi się omskło jedno pokolenie, za późno się urodziłam.

Biedronka

Po 1,5h zajęć organizacyjnych (naprawdę da się)  miałam ochotę przewrócić się na plecki i być biedronką.
Mnie to bawi.

Ledwo przestałam stresować się sesją, już mam miliard nowych powodów. Próbuję odpocząć. Obijam się, czytam, chodzę spać o nieludzko wczesnej dla mnie porze (23). Tak naprawdę znowu najchętniej schowałabym się pod kołdrę na miesiąc. Walczę dzielnie, może mi się uda (nie doprowadzić do takiego stanu).

piątek, 21 lutego 2014

Ferie

Udało mi się zakończyć sesję, z zaskakująco (bardzo) dobrymi wynikami. Nareszcie upragnione TRZY dni ferii. Pojadę do domu, poczytam książkę (i "Zadrę"), obejrzę kilka filmów, wyśpię się.
A w poniedziałek wrócę do czytania kanonu, na szczęście już nie romantycznego. Nawał pracy w sesji tak mnie wykończył, że czekałam na ten nowy semestr, żeby wreszcie mieć więcej luzu. Do teatru pójdę, wrócę do czeskiego (z tego chyba najbardziej się cieszę) i nie będę zapieprzać po 10h dziennie.
Nowy semestr zapowiada się też dobrze pod względem przedmiotów: dwa albo trzy ciekawe fakultety, do tego jedne zajęcia obowiązkowe, na które od dawna czekam. Oby to nie były Stracone złudzenia ;)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Rok dobroci dla zatok

Noszę czapkę gdzieś od końca września. Codziennie, choćby było ciepło. Pod choinkę zażyczyłam sobie termofor, żeby je rozgrzewać. Dostałam nawet dwa. Nawet opaskę kupiłam, żeby ją nosić pod czapkę, na czoło.
Postanowiły się zbuntować tuż przed sesją.
Szczytem moich możliwości intelektualnych jest oglądanie YouTube. Jutro wybieram się po zapas chusteczek, bo wróciłam do mojej ulubionej średniej ponad 100 dziennie.
ZA CO?

czwartek, 2 stycznia 2014

Rodzinne święta, czyli cztery gry na smartfony i jedna karciana

Na święta zawiało mnie w sam środek słynnego w tym roku halnego - do Zakopanego. Było trochę emocji, gdy za oknami łamały się drzewa, ale wróciłam cała. Warunki pogodowe sprawiły jednak, że nie dało się wychodzić z pensjonatu. W takich warunkach moja rodzina nie rozstaje się z telewizorem ("żeby coś grało"), dlatego czytanie książek nie należało do najłatwiejszych (niemniej jednak przeczytałam prawie cały "Boks na ptaku" - wywiad rzekę z W. Karolakiem i M. Czubaszek. Przy okazji - polecam jedynie fanom Karolaka. M. Czubaszek tu niestety niewiele). Z nudów oddałam się bez reszty grom na smartfony. Na co dzień nie mam na nie czasu i ochoty. Dopiero gdy wyjadę na jakieś odludzie, gdzie kompletnie nie ma co robić. Przetestowałam cztery bardzo popularne gry. Słyszałam o nich tak dużo dobrego, że czuję się zobowiązana do ujawnienia zaskakującej prawdy: wcale nie są takie znakomite. 

Cut the Rope 

Gra idealna. Mnóstwo leveli, trudnych i łatwych. Karmimy cukierkami przesympatyczną żabę(?) - Om Noma, w odpowiedni sposób przecinając sznurek. Gra nie jest monotonna, bo w każdym z 15 pudełek (po 25 leveli w pudełku) znajdujemy nowe gadżety, np. bańki, które unoszą cukierek, albo magiczne kapelusze, do których wrzucamy cukierek, aby wypadł w innym miejscu planszy. Można się zniechęcić tylko przy trudnych levelach, ale gwarantuję, że można przejść je wszystkie. No właśnie, w tym cały problem - gra kiedyś się kończy. Mnie zajęła całe pół roku nieregularnego grania. Polecam ją z całego serca. Ale ileż można grać w tę samą grę? Postanowiłam poszukać czegoś nowego. 

Candy Crush Saga

Na pewno o niej słyszeliście, bo to aktualny hit. Ja też słyszałam, dlatego musiałam spróbować. Rozczarowałam się. Gra polega na wyciąganiu od gracza pieniędzy. Tych prawdziwych, z jego karty kredytowej. Na planszy znajdują się różnokolorowe cukierki. Musimy ułożyć co najmniej trzy obok siebie, żeby je zbić. Wygrywamy, jeśli usuniemy cukierki, pod którymi znajduje się galaretka, sprowadzimy na dół wiśnie czy orzechy albo zdobędziemy wymaganą liczbę punktów. Jeśli skończą nam się ruchy, tracimy życie. A mamy ich tylko 5. Co prawda mogą się odnawiać, ale trwa to 30 minut na jedno życie. Nie wszystko jednak stracone! Możemy KUPIĆ nowiutkie 5 żyć, za 3,50zł. Grosze, prawda? Niestety, życie stracić łatwo, dlatego kupowanie nowych na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem dla naszych portfeli. Wiem, marudzę. Da się z tym żyć. Niestety, potem jest jeszcze gorzej. Po 35 poziomie okazuje się, że musimy wygrać 3 misje, żeby uzyskać dostęp do kolejnych poziomów. Och, żaden problem dla zawodowych zbijaczy cukierków! Ale nie tak szybko. Po wygraniu pierwszej misji na kolejną musimy zaczekać... 24h. Podobnie na trzecią. Oczywiście możemy natychmiast kupić dostęp do kolejnych poziomów, bez czekania. To tylko 4,49zł. Sytuacja powtarza się po 50. poziomie, później zapewne również. Wiem, to tylko drobiazgi. Mnie jednak bardzo zniechęciły do tej gry (chociaż przyznaję, że mnie wciągnęła i nadal co jakiś czas przychodzę stracić 5 żyć). 

Tak, twórcy gier muszą na czymś zarabiać i mają pełne prawo do takich chwytów. Mnie tym tylko zniechęcają, już wolę oglądać co jakiś czas reklamy jak w Cut the Rope. 

Fruit Ninja Free

To moje największe rozczarowanie. Nie rozumiem, z czego wynika popularność tej gry. Po prostu przecina się owoce, trzeba tylko uważać, żeby żadnego nie upuścić i nie trafić na bombę. I tak do usranej śmierci. Gra nie ma ani końca, ani poziomów. Można tylko pobijać własne rekordy. Mnie to jakoś nie pasjonuje.

Angry Birds

Jeśli jesteś ostatnim na Ziemi człowiekiem, który nie słyszał o tej grze, najkrócej mówiąc, polega na strzelaniu z ptaków do świń. Naciągasz gumę i ptak leci. Jeśli trafisz we wszystkie świnie, przechodzisz do kolejnego poziomu. To pierwsza gra, w którą grałam na smartfonie, daaawno temu. Wtedy wydawała mi się świetna. Gdy wróciłam do niej po kilku latach, tylko mnie rozczarowała. Mimo wszystko polecam, bo to klasyka. 

Cut the Rope: Time Travel

Po tylu rozczarowaniach musiałam wrócić do Om Noma. I nie zawiodłam się. Tym razem karmimy aż dwa Om Nomy, bo do współczesnego dołącza kolega np. z epoki renesansu. Nowe pudełka, nowe gadżety. Czy trzeba czegoś więcej? 
Cut the Rope to zdecydowanie najlepsza gra na smartfony. Wszystkim znudzonym życiem, komunikacją miejską, kolejkami w sklepach czy czym tam jeszcze możecie być znudzeni serdecznie polecam. 

Jeszcze gratis: gra karciana. 

Hobbit

Nie wiem, czy polecam. Byliśmy tak sfrustrowani wiejącym za oknem halnym i jakością 15 kanałów, które mieliśmy w telewizji, że zadowolilibyśmy się absolutnie każdą grą. Wciągnęliśmy nawet tatę! 
Gra przypomina nieco tradycyjną wojnę, z niewielkimi modyfikacjami. Niestety, Siły Zła są na uprzywilejowanej pozycji. Przy kilku partiach raczej nam to nie przeszkadzało. Po kilkunastu pewnie bylibyśmy już nieco znudzeni. Gdy nie ma innych rozrywek, nawet to wydaje się świetną grą. (Przy okazji polecam Sabotażystę i Munchkina - naprawdę dobre karcianki) 

Niestety, święta minęły, pospiesznie wracam do codzienności, pisząc kolejną pracę roczną i próbując poradzić sobie jakoś ze świadomością, że ZA MIESIĄC SESJA.