sobota, 14 grudnia 2013

Ninja!

Dzisiaj nie będzie biadolenia, będę się chwalić. Moją produktywnością. Od kilku lat jestem strasznym zapaleńcem, jeśli chodzi o organizację czasu i rozwój osobisty. Z moją efektywnością jednak różnie bywa, jak u każdego. Ten tydzień był jednak dla mnie tak produktywny, że aż się muszę pochwalić (a jeśli przy okazji zmotywuję kogoś do działania, to tym lepiej). Moje studia mają taką specyfikę, że jednym z warunków zaliczenia niektórych przedmiotów są 8-16 stronicowe prace roczne. Na co dzień nie ma czasu, żeby je pisać, zwykle budzimy się 1-2 tygodnie przed terminem oddania.
W październiku i listopadzie udało mi się zrobić prawie całe bibliografie do dwóch prac, na więcej nie było czasu. 3 tygodnie przed terminem oddania tej z teorii literatury zorientowałam się, że czasu zostało niewiele, a innych zajęć jest bardzo dużo. 5 grudnia usiadłam do czystej kartki w Wordzie z zamiarem napisania czegokolwiek w ciągu 25 minut. Powstały z tego ze cztery wersy, ale najważniejsze, że zaczęłam. Następnego dnia po prostu zaczęłam czytać książkę i pisać. Szybko zorientowałam się, że to wcale nie jest takie straszne, w końcu tematem są Cwaniary Sylwii Chutnik, naprawdę dobra książka. 7 grudnia miałam już napisane 2 strony. Wtedy rozpisałam sobie w kalendarzu dni, kiedy mam odrobinę więcej czasu. Wyszło mi, że każdego z nich muszę napisać jedną stronę. Potem po prostu zaczęłam ten plan realizować. 10 grudnia na pytania: "Jak tam Twoja praca?" mogłam z dumą odpowiadać, że mam już 40%. Koleżanki z grupy zazwyczaj jeszcze nawet nie zaczęły, więc nie były tą odpowiedzią zachwycone. Potem przyszedł kryzys. W środę i czwartek napisałam niewiele, nie wyrobiłam nawet normy. W piątek miałam być sama w domu przez całe przedpołudnie i dużo napisać. Niestety, skończyło się na tym, że z przedszkola wróciłam o 8:30, postanowiłam odespać bezsenność, która mnie ostatnio dręczy, i obudziłam się o 14:30. Kolejny dzień do tyłu. A może jednak nie? W nocy usiadłam na 1,5h i dobrnęłam do 7 strony. Dzisiaj pracowałam równie dzielnie, dlatego już właściwie kończę. 
Piszę o tym, bo jestem bardzo dumna z mojej systematyczności i dotrzymywania terminów. Pokazałam sobie, że tak potrafię. No i najważniejsze dla mnie: nie zżera mnie stres, że nie zdążę. Na pewno bardzo pomogło mi to, że piszę o książce, którą dobrze znam i bardzo lubię. W styczniu, gdy będę siedziała nad kolejną pracą, na pewno wrócę do tej notki, żeby się motywować. 
A teraz, czując się jak ninja produktywności, wracam do moich zadań. Czego i Wam życzę :)

sobota, 7 grudnia 2013

#małedramaty

Mdli mnie nieustannie, ze stresu. Codziennie czekam, co tym razem pójdzie nie tak, bo zawsze coś. Moje życie to ostatnio seria małych i większych dramatów. Od "muszę za 3 tygodnie (teraz niecałe 2) oddać pracę roczną, a nie mam jeszcze nawet całości bibliografii", przez "jutro muszę iść na konsultacje w sprawie pracy rocznej (innej), a nie przeczytałam jeszcze książki, o której piszę" po "w święta muszę napisać pracę roczną, a nie będę miała internetu, w którym wiszą moje książki". 300 stron Balzaka, 250 Flauberta, 160 Żmichowskiej, zawsze "na jutro". Malczewskiego tylko 70, całe szczęście. Gratis trochę potężnych zawirowań osobistych.
W momencie, gdy już wszystko się cudem poukłada i myślę sobie, że może wcale nie jest tak źle, następuje wielkie bum, które rozwala mi wszystkie plany i poczucie bezpieczeństwa.  
Nie mogę spać, znowu. Zasypiam po 3, wstaję o 6:30, jest znakomicie. Stresuję się nieustannie, nawet w piątkowe popołudnie, już dawno po zajęciach. 
Przejdzie mi, jakoś w lipcu na pewno mi przejdzie. 
I schudnę. (Właśnie, jakby kto pytał, jak najłatwiej schudnąć, to polecam dużo się stresować i nie jeść [bo mdłości]. Działa znakomicie.)