piątek, 21 lutego 2014

Ferie

Udało mi się zakończyć sesję, z zaskakująco (bardzo) dobrymi wynikami. Nareszcie upragnione TRZY dni ferii. Pojadę do domu, poczytam książkę (i "Zadrę"), obejrzę kilka filmów, wyśpię się.
A w poniedziałek wrócę do czytania kanonu, na szczęście już nie romantycznego. Nawał pracy w sesji tak mnie wykończył, że czekałam na ten nowy semestr, żeby wreszcie mieć więcej luzu. Do teatru pójdę, wrócę do czeskiego (z tego chyba najbardziej się cieszę) i nie będę zapieprzać po 10h dziennie.
Nowy semestr zapowiada się też dobrze pod względem przedmiotów: dwa albo trzy ciekawe fakultety, do tego jedne zajęcia obowiązkowe, na które od dawna czekam. Oby to nie były Stracone złudzenia ;)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Rok dobroci dla zatok

Noszę czapkę gdzieś od końca września. Codziennie, choćby było ciepło. Pod choinkę zażyczyłam sobie termofor, żeby je rozgrzewać. Dostałam nawet dwa. Nawet opaskę kupiłam, żeby ją nosić pod czapkę, na czoło.
Postanowiły się zbuntować tuż przed sesją.
Szczytem moich możliwości intelektualnych jest oglądanie YouTube. Jutro wybieram się po zapas chusteczek, bo wróciłam do mojej ulubionej średniej ponad 100 dziennie.
ZA CO?

czwartek, 2 stycznia 2014

Rodzinne święta, czyli cztery gry na smartfony i jedna karciana

Na święta zawiało mnie w sam środek słynnego w tym roku halnego - do Zakopanego. Było trochę emocji, gdy za oknami łamały się drzewa, ale wróciłam cała. Warunki pogodowe sprawiły jednak, że nie dało się wychodzić z pensjonatu. W takich warunkach moja rodzina nie rozstaje się z telewizorem ("żeby coś grało"), dlatego czytanie książek nie należało do najłatwiejszych (niemniej jednak przeczytałam prawie cały "Boks na ptaku" - wywiad rzekę z W. Karolakiem i M. Czubaszek. Przy okazji - polecam jedynie fanom Karolaka. M. Czubaszek tu niestety niewiele). Z nudów oddałam się bez reszty grom na smartfony. Na co dzień nie mam na nie czasu i ochoty. Dopiero gdy wyjadę na jakieś odludzie, gdzie kompletnie nie ma co robić. Przetestowałam cztery bardzo popularne gry. Słyszałam o nich tak dużo dobrego, że czuję się zobowiązana do ujawnienia zaskakującej prawdy: wcale nie są takie znakomite. 

Cut the Rope 

Gra idealna. Mnóstwo leveli, trudnych i łatwych. Karmimy cukierkami przesympatyczną żabę(?) - Om Noma, w odpowiedni sposób przecinając sznurek. Gra nie jest monotonna, bo w każdym z 15 pudełek (po 25 leveli w pudełku) znajdujemy nowe gadżety, np. bańki, które unoszą cukierek, albo magiczne kapelusze, do których wrzucamy cukierek, aby wypadł w innym miejscu planszy. Można się zniechęcić tylko przy trudnych levelach, ale gwarantuję, że można przejść je wszystkie. No właśnie, w tym cały problem - gra kiedyś się kończy. Mnie zajęła całe pół roku nieregularnego grania. Polecam ją z całego serca. Ale ileż można grać w tę samą grę? Postanowiłam poszukać czegoś nowego. 

Candy Crush Saga

Na pewno o niej słyszeliście, bo to aktualny hit. Ja też słyszałam, dlatego musiałam spróbować. Rozczarowałam się. Gra polega na wyciąganiu od gracza pieniędzy. Tych prawdziwych, z jego karty kredytowej. Na planszy znajdują się różnokolorowe cukierki. Musimy ułożyć co najmniej trzy obok siebie, żeby je zbić. Wygrywamy, jeśli usuniemy cukierki, pod którymi znajduje się galaretka, sprowadzimy na dół wiśnie czy orzechy albo zdobędziemy wymaganą liczbę punktów. Jeśli skończą nam się ruchy, tracimy życie. A mamy ich tylko 5. Co prawda mogą się odnawiać, ale trwa to 30 minut na jedno życie. Nie wszystko jednak stracone! Możemy KUPIĆ nowiutkie 5 żyć, za 3,50zł. Grosze, prawda? Niestety, życie stracić łatwo, dlatego kupowanie nowych na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem dla naszych portfeli. Wiem, marudzę. Da się z tym żyć. Niestety, potem jest jeszcze gorzej. Po 35 poziomie okazuje się, że musimy wygrać 3 misje, żeby uzyskać dostęp do kolejnych poziomów. Och, żaden problem dla zawodowych zbijaczy cukierków! Ale nie tak szybko. Po wygraniu pierwszej misji na kolejną musimy zaczekać... 24h. Podobnie na trzecią. Oczywiście możemy natychmiast kupić dostęp do kolejnych poziomów, bez czekania. To tylko 4,49zł. Sytuacja powtarza się po 50. poziomie, później zapewne również. Wiem, to tylko drobiazgi. Mnie jednak bardzo zniechęciły do tej gry (chociaż przyznaję, że mnie wciągnęła i nadal co jakiś czas przychodzę stracić 5 żyć). 

Tak, twórcy gier muszą na czymś zarabiać i mają pełne prawo do takich chwytów. Mnie tym tylko zniechęcają, już wolę oglądać co jakiś czas reklamy jak w Cut the Rope. 

Fruit Ninja Free

To moje największe rozczarowanie. Nie rozumiem, z czego wynika popularność tej gry. Po prostu przecina się owoce, trzeba tylko uważać, żeby żadnego nie upuścić i nie trafić na bombę. I tak do usranej śmierci. Gra nie ma ani końca, ani poziomów. Można tylko pobijać własne rekordy. Mnie to jakoś nie pasjonuje.

Angry Birds

Jeśli jesteś ostatnim na Ziemi człowiekiem, który nie słyszał o tej grze, najkrócej mówiąc, polega na strzelaniu z ptaków do świń. Naciągasz gumę i ptak leci. Jeśli trafisz we wszystkie świnie, przechodzisz do kolejnego poziomu. To pierwsza gra, w którą grałam na smartfonie, daaawno temu. Wtedy wydawała mi się świetna. Gdy wróciłam do niej po kilku latach, tylko mnie rozczarowała. Mimo wszystko polecam, bo to klasyka. 

Cut the Rope: Time Travel

Po tylu rozczarowaniach musiałam wrócić do Om Noma. I nie zawiodłam się. Tym razem karmimy aż dwa Om Nomy, bo do współczesnego dołącza kolega np. z epoki renesansu. Nowe pudełka, nowe gadżety. Czy trzeba czegoś więcej? 
Cut the Rope to zdecydowanie najlepsza gra na smartfony. Wszystkim znudzonym życiem, komunikacją miejską, kolejkami w sklepach czy czym tam jeszcze możecie być znudzeni serdecznie polecam. 

Jeszcze gratis: gra karciana. 

Hobbit

Nie wiem, czy polecam. Byliśmy tak sfrustrowani wiejącym za oknem halnym i jakością 15 kanałów, które mieliśmy w telewizji, że zadowolilibyśmy się absolutnie każdą grą. Wciągnęliśmy nawet tatę! 
Gra przypomina nieco tradycyjną wojnę, z niewielkimi modyfikacjami. Niestety, Siły Zła są na uprzywilejowanej pozycji. Przy kilku partiach raczej nam to nie przeszkadzało. Po kilkunastu pewnie bylibyśmy już nieco znudzeni. Gdy nie ma innych rozrywek, nawet to wydaje się świetną grą. (Przy okazji polecam Sabotażystę i Munchkina - naprawdę dobre karcianki) 

Niestety, święta minęły, pospiesznie wracam do codzienności, pisząc kolejną pracę roczną i próbując poradzić sobie jakoś ze świadomością, że ZA MIESIĄC SESJA.

sobota, 14 grudnia 2013

Ninja!

Dzisiaj nie będzie biadolenia, będę się chwalić. Moją produktywnością. Od kilku lat jestem strasznym zapaleńcem, jeśli chodzi o organizację czasu i rozwój osobisty. Z moją efektywnością jednak różnie bywa, jak u każdego. Ten tydzień był jednak dla mnie tak produktywny, że aż się muszę pochwalić (a jeśli przy okazji zmotywuję kogoś do działania, to tym lepiej). Moje studia mają taką specyfikę, że jednym z warunków zaliczenia niektórych przedmiotów są 8-16 stronicowe prace roczne. Na co dzień nie ma czasu, żeby je pisać, zwykle budzimy się 1-2 tygodnie przed terminem oddania.
W październiku i listopadzie udało mi się zrobić prawie całe bibliografie do dwóch prac, na więcej nie było czasu. 3 tygodnie przed terminem oddania tej z teorii literatury zorientowałam się, że czasu zostało niewiele, a innych zajęć jest bardzo dużo. 5 grudnia usiadłam do czystej kartki w Wordzie z zamiarem napisania czegokolwiek w ciągu 25 minut. Powstały z tego ze cztery wersy, ale najważniejsze, że zaczęłam. Następnego dnia po prostu zaczęłam czytać książkę i pisać. Szybko zorientowałam się, że to wcale nie jest takie straszne, w końcu tematem są Cwaniary Sylwii Chutnik, naprawdę dobra książka. 7 grudnia miałam już napisane 2 strony. Wtedy rozpisałam sobie w kalendarzu dni, kiedy mam odrobinę więcej czasu. Wyszło mi, że każdego z nich muszę napisać jedną stronę. Potem po prostu zaczęłam ten plan realizować. 10 grudnia na pytania: "Jak tam Twoja praca?" mogłam z dumą odpowiadać, że mam już 40%. Koleżanki z grupy zazwyczaj jeszcze nawet nie zaczęły, więc nie były tą odpowiedzią zachwycone. Potem przyszedł kryzys. W środę i czwartek napisałam niewiele, nie wyrobiłam nawet normy. W piątek miałam być sama w domu przez całe przedpołudnie i dużo napisać. Niestety, skończyło się na tym, że z przedszkola wróciłam o 8:30, postanowiłam odespać bezsenność, która mnie ostatnio dręczy, i obudziłam się o 14:30. Kolejny dzień do tyłu. A może jednak nie? W nocy usiadłam na 1,5h i dobrnęłam do 7 strony. Dzisiaj pracowałam równie dzielnie, dlatego już właściwie kończę. 
Piszę o tym, bo jestem bardzo dumna z mojej systematyczności i dotrzymywania terminów. Pokazałam sobie, że tak potrafię. No i najważniejsze dla mnie: nie zżera mnie stres, że nie zdążę. Na pewno bardzo pomogło mi to, że piszę o książce, którą dobrze znam i bardzo lubię. W styczniu, gdy będę siedziała nad kolejną pracą, na pewno wrócę do tej notki, żeby się motywować. 
A teraz, czując się jak ninja produktywności, wracam do moich zadań. Czego i Wam życzę :)

sobota, 7 grudnia 2013

#małedramaty

Mdli mnie nieustannie, ze stresu. Codziennie czekam, co tym razem pójdzie nie tak, bo zawsze coś. Moje życie to ostatnio seria małych i większych dramatów. Od "muszę za 3 tygodnie (teraz niecałe 2) oddać pracę roczną, a nie mam jeszcze nawet całości bibliografii", przez "jutro muszę iść na konsultacje w sprawie pracy rocznej (innej), a nie przeczytałam jeszcze książki, o której piszę" po "w święta muszę napisać pracę roczną, a nie będę miała internetu, w którym wiszą moje książki". 300 stron Balzaka, 250 Flauberta, 160 Żmichowskiej, zawsze "na jutro". Malczewskiego tylko 70, całe szczęście. Gratis trochę potężnych zawirowań osobistych.
W momencie, gdy już wszystko się cudem poukłada i myślę sobie, że może wcale nie jest tak źle, następuje wielkie bum, które rozwala mi wszystkie plany i poczucie bezpieczeństwa.  
Nie mogę spać, znowu. Zasypiam po 3, wstaję o 6:30, jest znakomicie. Stresuję się nieustannie, nawet w piątkowe popołudnie, już dawno po zajęciach. 
Przejdzie mi, jakoś w lipcu na pewno mi przejdzie. 
I schudnę. (Właśnie, jakby kto pytał, jak najłatwiej schudnąć, to polecam dużo się stresować i nie jeść [bo mdłości]. Działa znakomicie.)

środa, 9 października 2013

"Przyszła jesień, przyszło mi zwariować"

Najpierw nastrój, o tutaj: Pustki "Jesień".
Zrobiło się zimno. Naprawdę się tego nie spodziewałam. Byłam święcie przekonana, że przez cały październik będę sobie chodziła w miętowych rurkach, balerinkach i ewentualnie skórzanej kurtce. Aż tu nagle jesień. Przerażona pojechałam do domu po kurtkę i buty na zimę, bo kto tam wie, co będzie za tydzień. Na szczęście leżą jeszcze w szafie, aż tak źle nie jest. Twardo trzymam się nawet nie jesiennego a wiosennego płaszcza, ale przeprosiłam już grube swetry i pobiegłam do sklepu po czapkę. Moje zatoki są zachwycone tym zakupem, a ja czuję się jak hipsterka, bo na przełomie września i października w czapkach chodzą tylko emeryci i dzieci. Słońce jeszcze czasami przygrzewa, ale ja już się szykuję do zimy. Mam ochotę na czekoladę, fast foody i zupy (naprawdę, ja na zupy! Mama mi nigdy nie uwierzy). Odchodzę od owocowych zapachów, sięgając już po te zimowe. Najbardziej doskwiera mi fakt, że bardzo wcześnie robi się ciemno, co nie jest zbyt fajnie, gdy wraca się do domu wieczorem. 
Od ciepłych swetrów się jednak nie wariuje, wariuje się od studiów. Czasami muszę sobie głośno powtarzać, po co mi to wszystko, bo już mam tak bardzo dosyć. Cztery prace roczne, skrypt (na przedmiot trwający jeden semestr) o objętości zgrzewki papieru do drukarki, bardzo dużo czytania, bardzo mało czasu i zajęcia nawet od 8 do 8. Do tego największy koszmar: ludzie. Ludzie, którzy do mnie rozmawiają, do których trzeba się uśmiechać, coś mówić, a czasami udawać, że pamięta się ich imiona. Przez rok powinnam się już przyzwyczaić, ale gdzie tam. Nieustające mdłości i bolący brzuch z nadmiaru stresu. Jeszcze chwila i wrócimy do stanu: "Jak Ty schudłaś! Nic nie jesz!", a Siła Wyższa zacznie kręcić filmiki na dowód, że potrafię wchłonąć dużego kebaba albo po Mc zestawie oglądam się za dodatkowymi frytkami. 
Sama nie wiem, byle do wakacji? Tylko co mi po wakacjach, jeśli przed nimi dwie sesje?

No to straciłam godzinę, którą powinnam poświęcić na czytanie o "Barbarze Radziwiłłównie". 

niedziela, 22 września 2013

O tym jak nie miałam celu w życiu

Robienie postanowień noworocznych porzuciłam w zeszłym roku. Uznałam, że tylko mnie dołuje niemożliwość ich wypełnienia (bo nie do końca zależały ode mnie). Miałam za to pokaźną listę marzeń, która leżała i czekała na lepsze czasy. 
Moje priorytety to szczęśliwy związek i spełnienie "edukacyjno-zawodowe".
Z tym drugim nigdy nie było większych problemów. Wybrałam sobie studia, które mnie jarają (poza wyjątkami, przez które po prostu muszę przebrnąć) i powolutku idę do przodu przez ocean literek.
Ze związkiem już nie było tak pięknie. W ogóle nie było, co straszliwie mnie frustrowało. Gdy już uznałam, że najwyraźniej nie mam na to większego wpływu i chwilowo poczekam, aż spadnie mi z nieba żaba do pocałowania, pojawiła się moja Siła Wyższa. Potężnie namieszała mi w życiu i głowie, a potem dorwała się do mojej listy marzeń i po prostu zaczęła ją realizować. Minęło pół roku, a ja nadal nie mogę się nadziwić, że to nie pieprzło tak szybko, jak przyszło.
A potem zaczął się niebezpiecznie zbliżać koniec wakacji, zwaliło mi się na głowę trochę zapowiedzi gwałtownych zmian. Żeby zapanować nad chaosem, postanowiłam go spisać. Plany, cele, oczekiwania na przyszły rok. 
Marnie wyszło. 
Skończyć drugi rok studiów, pojechać na wakacje, nadal mieć dobry związek. Plus kilka drobiazgów, które nie do końca ode mnie zależą.
Blado, bardzo blado. Osiągnęłam najważniejszy dla mnie cel i stanęłam w miejscu bez pomysłu, co dalej.
Z pomocą przyszedł mi ten artykuł. Jak chciałabym, żeby wyglądało moje życie za 5 lat? Co mnie do tego doprowadzi?
Mam swoje priorytety i chcę je powolutku realizować: dbać o związek, rzetelnie studiować. Dodatkowo muszę troszeczkę odkopać moją pasję do polityki, która zagubiła się w natłoku zajęć, "bo przecież nic ważnego się nie dzieje". No i blog. Zawsze planuję więcej pisać. Zwykle nie za bardzo to wychodziło, ale ostatnio jest już coraz lepiej. Nie łudzę się, że będę pisać codziennie, ani nawet co tydzień, bo tego nie potrzebuję, jednak skandaliczne zaniedbania nie powinny mieć miejsca. Trzeba sobie wyrabiać warsztat, może kiedyś się do czegoś przyda. 
Lista celów za przewodnika i cała naprzód! 

czwartek, 12 września 2013

Instrukcja obsługi dla początkujących i zaawansowanych

  1. Nie używaj mojego pełnego imienia. Błagam.
  2. Nie lubię ludzi. 
  3. NIE DZWOŃ DO MNIE. Nigdy. Wyślij smsa, maila, wiadomość na facebooku. Cokolwiek, tylko nie dzwoń. Albo rób, co chcesz, i tak nie odbiorę. (chyba że ze mną mieszkasz albo jesteś moją Siłą Wyższą)
  4. Nie, nie zadzwonię. 
  5. Nie używaj mojego pełnego imienia.
  6. Jestem nudna.
  7. Jeśli czegoś ode mnie chcesz, pewnie chętnie pomogę. 5 minut po obietnicy zmienię zdanie, ale będzie już za późno.
  8. Nie pytaj, co u mnie. Najpierw się zdziwię, a potem odpowiem, że w porządku, nawet jeśli ryczałam przez pół wieczoru. 
  9. Nie przedłużaj rozmowy. Odpowiedziałam Ci na pytanie, więc chcę spadać. Nie, nie poczuję się wykorzystywana. 
  10. Jeśli Cię znam, nie siadaj obok mnie w pociągu. BŁAGAM. Mam książkę i słuchawki, chcę się tym zająć, a nie zastanawiać się, czy mogę. 
  11. Jeśli Cię dobrze nie znam, będę milczeć. Trzeba mnie oswajać. Długo. 
  12. W towarzystwie więcej niż jednej osoby znikam. Milczę, nie ma mnie. 
  13. Jeśli chcesz się ze mną spotkać, zaproponuj to. Ja tego nie zrobię, bo kto by się chciał spotykać z taką nudziarą. 
  14. Nie piję alkoholu. Bo nie. 
  15. Nie lubię ananasów, wiśni, czereśni, rodzynków, coli, kawy, cebuli, oliwek, ryb, majonezu, musztardy, szynki, mięsa (z kilkoma wyjątkami), kaszy, bigosu, kiszonych ogórków i kapusty, tłustego mleka, soku bananowego... Nie, to jeszcze nie wszystko. Zapamiętaj sobie rodzynki, ananasy, wiśnie i czereśnie, o resztę możesz zapytać. 
  16. Naprawdę nie jest ze mną aż tak źle. Niektórzy wytrzymują. 

sobota, 7 września 2013

"Ranki bym zniszczył"

Poranki są najgorsze, najtrudniejsze. Jeśli przespałam budzik, mam poczucie zmarnowanego dnia. Jest już za późno, nie zdążę nic zrobić. Mogę schować głowę pod kołdrę i już tutaj zostać?
Gdy po ośmiu godzinach słyszę budzik, otwieranie oczu jest ostatnią rzeczą, jakiej chcę. Drzemka, kolejna drzemka i jeszcze następna... Wreszcie się rozbudzę i nie, wcale nie jest lepiej. Naprawdę muszę wstawać? Nie mogę się zakopać pod kołdrą?
Poranki są złe. Nie pomaga to, że Ktoś mnie budzi, chce miło spędzić ze mną dzień (naprawdę nie chcę słyszeć żadnego "nie można tak bezproduktywnie leżeć!", trzeba mnie przytulić). Myśl, że zbliża się wyjazd, na który długo czekałam, też nie nastraja pozytywnie. Wszystko jest takie skomplikowane i niemożliwe do rozwiązania...
Oczywiście, walczę z tym. Walczę ze sobą. Wstaję z trudem, ubieram się, jem śniadanie, przeglądam prasę, potem jest lepiej.
Boję się tej siły przysłaniającej wszelką radość. Teraz z poranków, a póżniej?
Jesień, czy mogę obwinić jesień?

piątek, 16 sierpnia 2013

Berlin

Ostatni raz w Berlinie byłam siedem lat temu. Przez te lata dojrzałam i bardzo mocno poprawiłam mój niemiecki. To miasto kojarzyło mi się bardzo pozytywnie. Chciałam tam wrócić, już bardziej świadoma tego, co oglądam (wtedy nie zauważyłam Nefretete w Pergamon Museum!). No i pojawiła się możliwość spędzenia tam kilku dni. Na początku się bardzo się cieszyłam, zmieniłam zdanie tuż przed wyjazdem, ale było już za późno. (Moje obawy były uzasadnione, ale to akurat nieważne.) Udało mi się spędzić w Berlinie zaledwie trzy dni, więc nie zdążyłam zwiedzić prawie nic. Punkt obowiązkowy: Unter den Linden - ulica, na której znajdują się prawie wszystkie najważniejsze zabytki Berlina. Nie były dla mnie nowością, za to poczułam, że to miasto mi się po prostu podoba. Ma klimat, który mnie przyciąga, chociaż zupełnie nie wiem, z czego to wynika. Czułam (nie do końca słusznie), że każdy zostanie tu przyjaźnie przyjęty. Tęczowe flagi w wielu miejscach (nawet w małych miejscowościach) to oddech świeżego powietrza. Niestety, jest jeszcze druga strona. W Niemczech zbliżają się wybory, stąd plakaty na każdym kroku. Można natknąć się na takie hasła poważnej(!), republikańskiej partii: 
"Islamiści, wynocha!"
"Zakazać minaretów!"
Mnie opadają łapki i wszystko inne. 
Byłam też na wystawie prac Salvadora Dalego. Nie jestem jego fanką, ale trudno zaprzeczyć geniuszowi. Najbardziej spodobał mi się kubistyczny anioł, chociaż ilustracje do arcydzieł literatury również robiły wrażenie.
Za sprawą mojego brata wybrałam się też do kopuły Reichstagu. Widok jest naprawdę imponujący, serdecznie polecam (wystarczy zarejestrować się przez internet, żeby ominąć bardzo długie kolejki). Odwiedziłam jeszcze drogerię DM, gdzie niemal dostałam kociokwiku na widok TYCH WSZYSTKICH KOSMETYKÓW, KTÓRYCH NIE MA W POLSCE. Udało mi się nie kupić WSZYSTKIEGO, całe szczęście ;) 
Jeśli chodzi o język, nie było jakichś większych trudności. Tylko herbaty nie mogłam zamówić, bo nie rozumieli ani mojego "tee", ani "tii", ani w ogóle niczego. Dziwni ci Niemcy, serio. 
Dwa dni w Berlinie to zdecydowanie za krótko. Bardzo chciałabym Kogoś tam zabrać na kilka dni, spokojnie przespacerować się po wszystkich atrakcjach, odwiedzić Zoo, Pergamon Museum, wjechać na Fernsehturm... Szkoda, że jestem jeszcze niezbyt pewna języka i Niemcy raczej nie są krajem na studencką kieszeń. Niemniej jednak, wpisuję na listę marzeń i zamierzam zrealizować :) 
A do mojego miasta na P. najchętniej zabrałabym Ampelmanna: